Czy kiedykolwiek wyobrażaliście sobie, że zostajecie z tym WSZYSTKIM sami? Ja tak, zawsze z lękiem. Trzy sprawy z pewnością by mnie pogrzebały.
PO PIERWSZE
Mnie ktoś musi przy potomkach zmieniać, inaczej za jakiś czas eksploduję. Wiem, powinnam każdą komórką stęsknionego macierzyństwa chłonąć ich po powrocie z przedszkola, turlać się radośnie po podłodze aż do zmroku z lubością udając niedźwiedzia albo Formułę 1. Powinnam,ale wolę gdy robi to ich Ojciec. Mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że gdybym codziennie miała być sam na sam z moimi dziećmi, obudziłby się we mnie potencjał kamikadze, z kropelką potu niepokojąco spływającą wzdłuż skroni.
PO DRUGIE
Bajek w TV na dobranoc zawsze będzie za mało. Kąpiel nigdy nie będzie wystarczająco długa. Choćbym umówiła się z dziećmi klarownie jak na obradach Parlamentu UE- z wielokrotnym tłumaczeniem na wszystkie języki. Odpowiedzi na pytania zadawane do czytanej bajki przenigdy nie wyczerpią tematu. Mogę się z tym mierzyć, byle nie sama. Z podziałem na role i dni tygodnia jakoś to udźwignę.
PO TRZECIE
„Mamo, kupisz mi? Mamo, kupisz mi? Maaaaamooo, kuuuupisz miiii?” Wiecie, że świętość można najprościej osiągnąć męczeństwem? No jak nic, wyniosą mnie kiedyś na ołtarze! Mimo tej cichej nadziei, pozwalam sobie czasem na samotne wyjście w te ekskluzywne regiony znajomych szmateksów tudzież ryneczku z warzywami „prosto od chłopa”. Gdyby dzieci miały mi towarzyszyć za każdym takim razem, jedlibyśmy suchy ryż (a potem tynk), a one nigdy nie wyrosłyby z rozmiaru 74 cm. Siłą rzeczy albo matczynej woli.
Matko, która mierzysz się z tym w pojedynkę- składam Ci hołd. Nie dorastam Ci do pięt. I jeśli trafia Cię czasem szlag, to powiedzmy sobie otwarcie- są ku temu podstawy.