Nie mam pojęcia, jakim cudem my, dorośli ludzie, zdecydowaliśmy się na bycie rodzicami. Razem. Przecież to jest jakiś absurd.
Nie trzeba być wielkim perfekcjonistą, żeby wierzyć, ba!, być przekonanym i mieć na to udokumentowanie doświadczenia!, że lepiej jest pewnych spraw dopilnować samemu. Lepiej zrobić w pojedynkę, działać jako samodzielna jednostka zamiast dzielić się zadaniami i być zależnym od wspólnie wypracowanego wyniku. Któż nie zna tego uczucia!
Mam wrażenie, że nie inaczej jest z wychowywaniem dzieci. Choć wielu będzie twierdziło, że tak jest lepiej- we dwoje pchać tę kulkę żuczka gnojarza.
Wygodniej. O, to może i tak. Bo nie wiem jak Wam, ale mnie kołacze się serce na samą myśl, że miałabym zostać samotną matką. Naprawdę, samotne mamy (tudzież samotni ojcowie!), chylę czoła przed Waszymi trudami.Rozumiem, są takie życiowe sytuacje podbramkowe, w których własna wygoda i możliwości czasoprzestrzenne (np. brak daru bilokacji) schodzą na dalszy plan, bo dzieje się ewidentna ludzka krzywda. Ale idę o zakład, że nawet w takiej determinacji i pewności co do podjętego wyboru- jest lęk. Bo jak się zmierzyć z taką np. godziną 17.30, gdy wszystkie zasoby szlag już trafił i nikt nie puka o kim wiecie, że już w przedpokoju można powiedzieć: „zabierz to dziecko ode mnie, bo je rozniosę!”. I on / ona zabierze.
No ale skąd wiadomo, że ten/ ta, w którym się tak beztrosko zakochaliśmy, że aż mamy wspólny majątek, wierność i potomstwo, że on lub ona sprawdzą się w tej wychowawczej roli? Kolejny absurd! Zakładasz, że to będzie fajny tata, bo umiał cię poderwać?Jest czuły DLA CIEBIE, opiekuje się TOBĄ i chce być Z TOBĄ na zawsze? Gdzie tu doświadczenie rodzicielskie??? A ona? Dlaczego ona miałaby się nadawać na matkę? Bo ma piękne nogi, jej oczy tak lśnią na twój widok i ciężko ci myśleć o robocie po taaakiej nocy? No weź.
Decydujemy się na dzieci kompletnie nieprzygotowani i na ogół bierzemy sobie człowieka, który nie został sprawdzony w boju. I liczymy, że będzie super. Powiedzieć, że to raczej nieodpowiedzialne to jak nic nie powiedzieć.
Na Szkole dla Rodziców nie raz i nie dwa słychać głosy sfrustrowanych uczestników, którzy już wiedzą, gdzie popełniali błędy, umieją je naprawić i widzą efekty takich nowych strategii. Ale ktoś psuje im robotę. Jej mąż. Jego żona (ale to sto razy rzadziej, sorry…), którzy nie uczestniczyli w zajęciach, nie dowierzają. „Nie czują tego”, jak to się ładnie mówi.
No bo np. rodzice powinni podobno mówić jednym głosem. Jednym głosem to mówi jedno ciało. A Polacy statystycznie są jednym ciałem najczęściej 2-3 razy w tygodniu, przez ok. 15 minut… a i wówczas wokalnie jest to raczej dwugłos. No to jak?
To może lepiej podzielić się zadaniami niż udawać, że możemy mieć takie same przekonania w każdym temacie? Ale przecież życie to nie szkoła, w której możemy udawać, że matematyka nie ma nic wspólnego z muzyką, a piątka z testu z biologii skuteczniej rozwija człowieczeństwo niż dobrze poprowadzona lekcja przedmiotu artystycznego. Na co dzień wszystko się splata i krzyżuje. Jeśli ja będę od wychowywania a ty od zarabiania, jeśli ja będę od lekcji a ty od czasu wolnego, jeśli ja będę złym o a ty dobrym gliną, to zawsze będziemy sobie wchodzić w drogę i w kompetencje.
A jednak decydujemy się na ten szalony eksperyment. Pół życia walczymy, by w nim wytrwać i nie podpaść pod jakiś paragraf. Przyzwyczajamy się do znoju marząc o chwili, kiedy ponownie będziemy sobie nawzajem z dzióbków pić- jak dawniej. Jakże często, gdy nadchodzi moment wolności od samodzielnych już dzieci, te dzióbki nie mają sobie już zbyt wiele do powiedzenia.
Podziwiam nas- Rodziców. Wszystkich, którzy zaufali sobie na tyle, że pchają razem kulkę kupy, jaką nierzadko bywa rodzicielstwo. Gdy dziecię chore albo gdy zostało nastolatkiem. Albo gdy jest taka po prostu środa wieczór i przeraża perspektywa umycia nosicieli naszych genów i uśpienia ich tym razem bez nerwów.
To jest jednak fenomen. Jesteśmy niesamowici.
zdjęcie Romi Yusardi z Unsplash