Większość „końców” w życiu to równocześnie jakieś „początki”. Chyba, że w istocie to jest koniec życia. Wówczas dla określonych osób początek czegokolwiek (i gdziekolwiek) wygląda zgoła inaczej. Pojęcie planu pokazuje środkowy palec, a przyszłość? Przyszłość nic nie robi, przecież w gruncie rzeczy jej nie ma. Jest jedno. I to cholernie na pewno. Jest odarte z frazesu: TU I TERAZ.

Pomyślałam sobie, że ostatnie dni wakacji (gdy ma się dzieci, bo może jak ich nie ma, to człowiek nie traktuje końca sierpnia jak przełomu grudnia i stycznia ze składaniem sobie nowych obietnic na kolejnym starcie) można spędzić dwojako. Można rozpocząć przygotowania do nowego roku szkolnego pełną parą albo chwytać chwilę, resztki życia innej kategorii, końcówkę lata. Dość kategoryczny podział. Bardzo nieżyciowy.

Ten tekst miał być o tym, że jestem w opcji pierwszej. Miał być. Ja lubię „przygotowania pełną parą”. Uświadomiłam sobie jednak, że znów w to brnę- w życie w przyszłości. Żyję przyszłością. Co to będzie, jak to się potoczy, jak na coś zareaguję, co mam w planach, czy jestem przygotowana i kim zostanę, jak dorosnę. A te wakacje były inne. Te wakacje miałam do bólu tu-i-teraz.

Zaczęły się od pogrzebu. Tak, to bardzo osobiste, ale na Facebooku pisałam Wam o tym swego czasu. O mojej całkowicie nietuzinkowej Bratowej (tu jest), która po pół roku zmagań z chorobą, poszła odpocząć Naprawdę. Z pewnością większość z Was ma doświadczenie czyjejś śmierci, która odmienia żyjących. To jest taka właśnie sytuacja. Problem w tym, że zmiana nie zachodzi od razu. Najpierw stare leży w gruzach i długo nic nowego nie chce wyrosnąć. Myślenie o przyszłości nie chce się kleić do gruzu. Jesteś wtedy bardzo tu-i-teraz.

Rozpisałam sobie wszystkie „projekty”, którymi się zajmuję. Blog, kanał Youtube, Facebooki i Instagramy, praca w klubie malucha, warsztaty „Czasu dla Siebie” i jeszcze kilka innych. Wypisałam, nad czym muszę zapanować, o czym pomyśleć, za co się zabrać. Jak na prawie stay home mum, to ja mam… w pytę roboty. I znów ta przyszłość. Niby jakoś trzeba się nią zająć, ale jej przecież, kurde!, de facto NIE MA. I jak pokazuje doświadczenie ostatnich miesięcy- brak jest jakiejkolwiek pewności, że w ogóle nastąpi.

Przytłoczona internetowymi poradami na temat tego, jak zostać multitasking-socialmedia-parenting-ninja, obudziłam się dziś rano z myślą, że brakuje mi jednej ważnej refleksji. Odpowiedzi na pytanie dotyczące oddzielnie każdego z tych moich projektów i zadań. DLACZEGO? Dlaczego to robię? Dlaczego poświęcam swoje tu-i-teraz dla niewiadomej przyszłości? Nie jest to obiektywnie bardzo odkrywcze (zachwycałam się w zeszłym roku Tony Robbinsem i jego „you have to find your <why>”), ale widać oświecenie spływa na ludzi w różnych terminach. Jeśli będę ze sobą do bólu szczera to będę wiedziała, dlaczego robię to, dlaczego poświęcam czas na tamto. Osobiście, „dlaczego?” brzmi dla mnie lepiej niż „po co?”. Jakoś bardziej… teraźniejszo. Ale to zupełnie moje odczucie, może w istocie mają to samo znaczenie?

Obok mnie leży właśnie pożyczona wczoraj książka „Praktyka uważności dla początkujących”. Należała do mojej Bratowej. W prawdzie dla nas obu modlitwa była dużo bliższa niż medytacja (proponowana w tej lekturze), ale zamierzam wziąć sobie z tej „praktyki” ile się da.

Nie siedzę na gruzach od pogrzebu. Siedzę tam od diagnozy. Myślałam, że po pogrzebie wrócę powoli do Siebie. Ale tamtej mnie już nie ma. Nowa dopiero w budowie. Dlatego plan jest taki, żeby jak najmniej przeszkadzał brak planu. Żeby z niego, gdzie się da, zrezygnować. Żeby marzyć nie o nieznanej przyszłości ale o pełniejszej teraźniejszości. Żeby nie zostawiać litanii „Za co jestem dziś wdzięczna, amen” na koniec dnia (a jeśli nie nastąpi?), ale zauważać to wszystko tu i teraz.

Czy mając dom i rodzinę można tak całkiem odpuścić rozmyślanie o przyszłości? Wszak trzeba chociażby wiedzieć, czy ma się kasę na jutrzejszy chleb. Fakt. Sądzę jednak, że powinnam bardziej przejąć się słowami: „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj„.

Póki co, siedzę więc jeszcze na tych prywatnych gruzach. „Ach, jaki piękny odłamek! Szkiełko, kamyczek, gałązka”. A przecież mogłabym ich w ogóle nie zauważyć. Przegapić, gdybym zamiast patrzeć pod nogi, w kółko szukała ratunku na horyzoncie.

Dodaj komentarz